wtorek, 30 kwietnia 2013

"Do światła" Andrieja Diakowa



"Do światła" jest najsłabszą książką z Uniwersum. Rzeczą, która rzuciła mi się w oczy już przy pierwszym czytaniu i pozbawiła przyjemności lektury, był fakt, że drużyna radośnie chodziła sobie po powierzchni w dzień. Nie przejmując się zupełnie, że mogą oślepnąć; że są doskonale widoczni i coś może ich zeżreć, zanim się zorientują; że przez zbyt długi pobyt na powierzchni spali ich promieniowanie albo nabawią się choroby popromiennej. Zupełnie nic, pełen luz. Strasznie mi to nie pasuje do świata, oj, strasznie.
Kolejny minus książce należy się za reakcję Gleba podczas pierwszego wyjścia na powierzchnię. Dzieciak całe życie spędził pod ziemią. Przywykł do ciemności i słabego oświetlenia. Co zrobił po wyjściu na górę? Pojęczał trochę i przywykł. Tak po prostu. A biedny Artem miał problem z jasnym światłem w Polis... Kolejna niekonsekwencja.
Fabuła jest niezbyt odkrywcza. Ot, dzielna drużyna wędruje przed siebie, im bliżej są celu, tym więcej osób ginie, a mnie wcale nie obchodzi, co się z nimi stanie. Strasznie to hollywoodzkie i nieklimatyczne; mało pasuje do Metra. Zakończenie było zbyt optymistyczne; dobrze, że autor naprawił to w drugim tomie.
Irytujące były też pseudo-filozoficzne wstawki na początku niektórych rozdziałów. "Mało wart jest ten, kto nigdy nie był w rozpaczy. Jedynie doświadczywszy tego dręczącego uczucia, można należycie ocenić całą cudowność pomyślnego życia."... godne Coelho, doprawdy. I nic niewnoszące do fabuły.
Relacja Gleba i Tarana była dla mnie nieco przewidywalna. Znowu nic odkrywczego. Ale przyznam, że zaskoczyło mnie prawdziwe imię Tarana.
Nata - nic nie wnosi do powieści. Zdaje się być wciśnięta na siłę, tylko po to, by pokazać, jaki autor jest wspaniałomyślny: pozwolił kobiecie być stalkerem! Do kompletu brakuje tu tylko Murzyna.

Z plusów książki: dziennik człowieka z bunkra. Nawiązania do "Pitera", które zmniejszały poczucie, że czytam o zupełnie różnych petersburskich metrach; szkoda, że w "Do światła" zabrakło klimatu z powieści Wroczka. Dym. Sceny w Kronsztadzie. Dzikusy z powierzchni. I ilość stron - bo nie musiałam zbyt długo się z nią męczyć. ;)

Podsumowując: książka powstała ponoć w dwa miesiące i niestety to widać, chociażby po wymienionych powyżej niekonsekwencjach (redakcja tego nie wyłapała, czy co?). Ale ma parę fajnych momentów i nie jest taka zła, jak na debiut.